Felieton: „Poland? God damn it!”

Trochę z racji zainteresowań, trochę z przymusu – zdarza mi się rozmawiać z Brytyjczykami. I nie chodzi tu o zwykłe: „Rynek jest w tamtą stronę” w swojsko brzmiącym British-English. Jakoś tak potoczyły się moje studenckie losy, że trafiłem na wydział Neofilologii, gdzie o Brytola nietrudno. A i Amerykanin się trafi, choć to już inna bajka. Jak przystało na miłośnika historii, swoją pasję próbowałem wprowadzić na salony. Właściwie to do sali wykładowej, ale „na salony” brzmi nieco poważniej. Tak czy inaczej, temat polsko-brytyjskich stosunków w kontekście II wojny światowej musiał się w końcu pojawić, zagadką pozostawała forma dyskusji. Swoją drogą, marny ze mnie adwersarz, gdyż mój kiepskawy akcent i wciąż ubogie słownictwo nie stawia mnie na równi z dyskutantem, który swoim BBC English ma zarażać studentów. Mimo wszystko – trzeba walczyć. Ktoś nie tak dawno wymyślił, że Polska jest najważniejsza, co właściwie można uznać za przejaw źle rozumianego patriotyzmu, ale coś w tym może być. W końcu nie mogą się mylić ci wszyscy polscy turyści, którzy na cały głos obwieszczają światu, iż przyjechali z kraju nad Wisłą. Nie-wprost, ale wystarczy dobrze się przyjrzeć lub poszukać źródła największego hałasu. Źle pojętą polskość mamy zapisaną w genach. A przynajmniej wielu z nas, by uniknąć krzywdzącej niektórych generalizacji.

Wreszcie, po wielu zabiegach, udało się w końcu trafić na odpowiedniego rozmówcę. Persona narodowości brytyjskiej – na pierwszy rzut oka niczym się w tłumie nie wyróżniająca – ot, człowiek. Tyle że o rynek pyta inaczej. Podejrzewam nawet, iż z racji przydługiego już stażu w naszym kraju o dumę Krakowa pytać nie musi, a polskością przesiąkła na tyle, iż z powodzeniem narzeka na gołębie. Jest zatem dobrze – pewnie zdaje sobie sprawę z tego, że choćby nie wiem co, jej adwersarze „made in Poland” i tak będą krytykować, psioczyć, a na koniec tryumfalnie oznajmią, że mieli rację. No bo przecież rację mamy, czyż nie?

Nieco inaczej twierdzi Brytyjczyk. Na słowną zaczepkę dotyczącą rzekomej brytyjskiej pomocy we wrześniu 1939 roku odpowiada w swoim stylu – przecież wypowiedzieliśmy wojnę! O co więc chodzi? Pozostaje przy tym niewzruszony emocjonalnie, co tych nieco bardziej bogoojczyźnianych doprowadzić może do szału. Beznamiętne spojrzenie potwierdza dopiero co wypowiedziane słowa – on mówił poważnie. Okay, dude, i cóż z tego, żeście wypowiedzieli wojnę? Jakoś nie przypominam sobie setek czołgów sunących do granicy niemieckiej, tysięcy samolotów bombardujących niemieckie miasta w odwecie za spustoszenia czynione w Polsce, milionów żołnierzy, którzy ze śpiewem na ustach ginęli za wolność naszą i waszą, z silnym akcentem na słowo „naszą”. Pada krótka odpowiedź – nie mieli czym, nie mieli jak, mobilizacja sił to nie taki łatwy proces i musi trochę zająć. Nie da się w krótkim czasie wyczarować dziesięciu armii, które przypuszczą szturm na wroga, niszcząc militarny potencjał przeciwnika i ratując umęczonego w boju sojusznika. Jak to zwykła mawiać moja babcia, „z pustego i Salomon nie naleje”, chociaż w jego karierze proroka cuda się mu przytrafiały. Z perspektywy czysto propolskiej – brednie. Z perspektywy historyka – cholera, coś w tym może być. Z perspektywy trzeźwo myślącego racjonalisty – jakie to proste i logiczne. Jak się nie ma czym, to z reguły się nie atakuje. Jak się nie ma jak, z reguły się nie broni. A już na pewno nie obcych.

Gdy byłem nieco młodszy, a historyczny zapał przekładał się przede wszystkim na setki postów produkowanych na forach poświęconych II wojnie światowej, najłatwiejszym sposobem mówienia o historii Polski było obruszanie się na wszystkie uwagi, które w jakikolwiek sposób godziły w naszą narodową świętość. Z czasem mi, i pewnie dziesiątkom ludzi mojego pokroju, przyszło zrozumieć pewną rzecz – to, czego uczą nas w szkołach, niekoniecznie musi mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości. Na lekcjach historii dowiadywałem się, że Monte Cassino było wyłącznie polską zasługą, że bitwę o Wielką Brytanię to właściwie myśmy wygrali, pokazując Brytolom, jak się z Niemcami lata, że przez dziesięciolecia Polskę zdradzano, oszukiwano i mamiono wizją powojennej potęgi. Jak to mówił Gombrowicz, gwałcono nas przez uszy. Młodemu pokoleniu przez lata zaszczepiano pewną myśl, która w końcu okazała się, w najlepszym wypadku, podrasowaną prawdą. Co gorsza, będącą źródłem tego, czego w Polakach nie mogą znieść obcokrajowcy – przekonania o własnej potędze, wiecznego narzekania i użalania nad niesłusznie doznanymi krzywdami. Nie tylko my cierpieliśmy w toku ostatnich dziesięcioleci, nie tylko nam przysługuje prawo do tego, by się skarżyć. Wychowani na romantycznej wizji polskości mamy przed oczami ojczyznę umęczoną, zakrwawioną, zakutą w kajdany. Martyrologia to piękna cecha naszego narodu, poświęcenie dla bliźnich jest z pewnością błogosławieństwem. W wydaniu polskim ociera się jednak o pewien egoizm. A w zasadzie o egoistyczną wizję tego, że tylko my, Polacy, możemy umierać za inne narody i tylko nam, Polakom, należy się pośmiertny order za niezwykłe poświęcenie. Co gorsza, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pomoc Wielkiej Brytanii i Francji, która przyszła zbyt późno, w początkowej fazie wojny była nam niepotrzebna. Bo przecież o mały włos nie zniszczyła naszego narodowego mitu o Polakach cierpiących w samotności – czym wtedy karmilibyśmy się przez siedemdziesiąt lat od II wojny światowej? Nie mamy już możliwości zmieniania biegu historii. To wszystko odeszło zastąpione nowym, lepszym, choć wciąż tak dalekim od ideału światem. Mamy za to niebywałą szansę, by rozliczyć się ze smutną przeszłością, powiedzieć sobie kilka gorzkich słów bolesnej prawdy. I, niestety, dopóki tego nie zrozumiemy i w spektakularny sposób, jako polski naród, nie przejdziemy na jasną stronę mocy, na uparcie stawiane pytania znowu usłyszymy odpowiedź „Poland? God damn it!”.