Felieton: „Słowo na rocznicę”

Siedemdziesiąt lat. Tyle minęło, odkąd hitlerowskie Niemcy, nie bacząc na nic, postanowiły zaatakować II Rzeczpospolitą i rozpoczęły realizację morderczego planu Adolfa Hitlera. 1 września 1939 roku żołnierze niemieccy nie mogli przypuszczać, że staną się sprawcami jednego z największych nieszczęść w historii ludzkości – II wojny światowej. Także Polacy nie zdawali sobie sprawy z tego, że po raz kolejny ich kraj zniknie z map Europy, a nowy najeźdźca za wszelką cenę starać się będzie o wymazanie Polski i polskości w ogóle. Z perspektywy czasu łatwo nam ocenić, iż pierwszowrześniowy poranek zainicjował serię wydarzeń, które – krótko mówiąc – doprowadziły do tragedii wielu milionów ludzi. Tak właśnie wyglądała Europa, którą potomnym przygotował Hitler i jego poplecznicy. Kontrowersje wokół tego, czy wojna była jego osobistym zamierzeniem, czy też sprytnie pomyślanej fuzji z Józefem Stalinem, trwają do dziś, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę zdanie współczesnych nam spadkobierców Związku Radzieckiego, Rosjan. Właśnie na tym tle do dziś rodzą się konflikty. Może nie mają one wymiaru militarnego, ale polityczny na pewno. Łatwo zatem pokusić się o stwierdzenie, że obecnie mamy do czynienia z tym, co nazwać możemy z pełną odpowiedzialnością spuścizną II wojny światowej. Gdy w pierwszych dniach maja 1945 roku Sowieci wkraczali do Berlina, dla Europejczyków był to jasny sygnał, iż wojna na ich kontynencie właśnie się kończy. Nieco dłużej na oficjalne porozumienie pokojowe musieli poczekać mieszkańcy obszarów pacyficznych. Tam konflikt wygasł dopiero 2 września 1945 roku, niemal dokładnie w szóstą rocznicę rozpoczęcia zmagań wojennych. Wraz z nadejściem teoretycznego pokoju ożyły dawne animozje, a sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta. Wszystko to za sprawą niezgodności ideologicznych i wielkiej polityki, która jak zwykle wmieszała się w stosunki między narodami. Także Polska stała się kością niezgody. Może nie znalazła się w centrum wydarzeń, jak to miało miejsce we wrześniu 1939 roku, ale na pewno absorbowała uwagę możnych tego świata, którzy wobec problemu Rzeczpospolitej nie mogli przechodzić obojętnie. Dopiero 1989 rok, kolejna magiczna data z „dziewiątką” w tle, rozstrzygnął o samodzielności naszej ojczyzny. Dwadzieścia lat później cały naród z zapartym tchem obserwował rocznicowe obchody ponownego odzyskania niepodległości przez Polskę. Naród podzielony, pełen sprzeczności, który nawet w tak podniosłym momencie nie był w stanie zaprzestać wzajemnych swar i waśni. Mimo wszystko święto się udało, choć może nie tak, jakby sobie wymarzyli to ci, którzy niegdyś walczyli o wolną Polskę i ginęli na drugowojennych frontach. Perfect zagrał ciekawie, choć już bez tej ikry, Muniek Staszczyk poderwał publikę pełnymi werwy słowami, a wszystkim przypomniało się to, o czym kiedyś marzyli. „Zwycięstwo”, „tryumf”, „wolność” – słowa te powtarzano jak mantrę, ale w tym wypadku było to jak najbardziej uzasadnione. 4 czerwca stał się datą symboliczną, którą łatwo powiązać z obalaniem murów i kruszeniem kajdan. Niestety, nie wszystkie mury runęły, a stary świat wcale nie został pogrzebany, jakby chciał tego nieśmiertelny Jacek Kaczmarski.

Po tym nieco przydługim wstępie należy przejść do konkretów, a w zasadzie do tego, od czego zaczęliśmy nasze rozważania rocznicowe. Jest rok 2009. Właściwie co pięć lat nadchodzi taki okres, w którym zbiegają się dwie ważne okrągłe daty. Mowa oczywiście o rocznicy rozpoczęcia Powstania Warszawskiego i rocznicy wybuchu II wojny światowej. Cyklicznie zmienia się tylko „okrągłość” danych obchodów. Tak czy inaczej, na otwarcie sierpnia i września Polacy zasypywani są rozmaitymi informacjami dotyczącymi wydarzeń przeszłych i naszej tragicznej historii. Padają wielkie słowa, do głosu zostają dopuszczeni historycy, a społeczeństwo uzyskuje szansę do tego, by wreszcie zorientować się, kiedy wybuchł światowy konflikt. Jakoś tak się dziwnie składa – a może nie ma się czemu dziwić – że dane na ten temat gorzej wchodzą do świadomości niż informacje dotyczące kolejnego rozstania Brada Pitta i Angeliny Jolie. Fakt, na okładce brukowca prezentują się oni lepiej niż chociażby Władysław Sikorski, ale porównywanie wagi informacji jest chyba nie na miejscu. Po przeprowadzonej na szybko sondzie, w której przebadałem grono swoich znajomych, nie zostało mi nic innego, jak załamać ręce. 1 sierpnia 1944 roku większości mówi niewiele, a jeśli już cokolwiek wiedzą, to kojarzą podstawowe fakty. Lepiej zatem nie prowadzić statystyki, bo można dojść nie tylko do smutnych wniosków, ale i załamania nerwowego. Depresja jest jak najbardziej na miejscu, gdy od człowieka w pełni władz umysłowych – a przynajmniej za takiego uchodzącego – otrzymuję zapytanie: „Jaki król rządził Polską podczas II wojny światowej?” Dzięki Bogu, że tego kogoś nigdy nie widziałem na oczy, bo pewnie groziłaby mi sprawa o pobicie. O Powstanie Warszawskie pewnie bym go nie zapytał, nie mam tyle odwagi i samozaparcia. Nie można oczywiście generalizować, przecież mamy w tym kraju ludzi inteligentnych, interesujących się historią ojczyzny, a nawet kojarzących podstawowe daty. Społeczeństwo nie jest zidiociałe, ale wykazuje wszelkie objawy masowej obojętności na to, co było, a nawet na to, co będzie. Ktoś powie, że w przypadku niektórych to może i lepiej. Jeśli „pan Król”, jak zdążyłem go już w myślach nazwać, miał interesować się przyszłością naszego narodu, to lepiej pryskać do Irlandii. Tam też się nie orientują w naszej narodowej historii, ale przynajmniej nie wzbudzają odruchu bezwarunkowego z gatunku „głową o ścianę”.

Tak, z pewnością jako społeczeństwo nie mamy wykształconej konkretnej świadomości historycznej i dlatego 1 sierpnia czy 1 września są doskonałymi okazjami do przedstawienia wydarzeń przeszłych tak, aby przeciętny Polak zrozumiał, do czego doprowadziły i jak wielkie miały znaczenie dla naszego narodu. W tym miejscu pojawia się problem, na który w publicznej debacie uwagę zwrócił Tadeusz Mazowiecki. Przypomnijmy, iż były premier, podczas spotkania z młodzieżą na Przystanku Woodstock, niechętnie odniósł się do planów ustanowienia 1 sierpnia Dniem Pamięci o Powstaniu Warszawskim. Swoją argumentację oparł na dość prostym założeniu – za dużo w Polsce jest dni poświęconych na żałobę, za wiele jest martyrologii, a za mało świąt radosnych, wspomnień o dumnych zwycięstwach. Odnieśmy się zatem do Powstania Warszawskiego. Dzień jego wybuchu na trwałe zapisał się w naszej historii jako dzień spektakularnego zrywu, który w konsekwencji doprowadził do wyniszczenia Warszawy i śmierci wielu tysięcy mieszkańców miasta. Zdewastowana stolica stała się symbolem męczeństwa, ale i bezprzykładnego męstwa, którego dowody co dzień, przez ponad dwa miesiące, dawali warszawiacy. W opinii tych, którzy przeżyli, Powstanie Warszawskie było Polakom potrzebne. Dla nich to oczywiste. Dla historyków i trzeźwo patrzących na historię już mniej. W opinii jednych i drugich zakończyło się porażką, choć jej rozmiary mogą być rozmaicie oceniane. Kto zawiódł? Z pewnością nie żołnierze Armii Krajowej, którzy mimo kiepskiego uzbrojenia, małej liczebności i fatalnych warunków sanitarnych bili się do końca. Co bardziej bogoojczyźniani stoją na straży poglądu o zdradzonym sojuszniku, który oczekiwał wsparcia z zachodu i który samotnie wykrwawił się w Warszawie. Inni doszukują się zdrady Sowietów beztrosko oczekujących na prawym brzegu Wisły. Wreszcie są też tacy, którzy powstanie rozpatrują w kategoriach zbrodni na narodzie. Zbrodni popełnionej przez dowództwo Polskiego Podziemia, które, nie licząc się z możliwościami, posłało swoich żołnierzy na śmiertelny bój. Prawda jest pewnie gdzieś pośrodku, ale nie ulega wątpliwości, iż nie ma czego świętować. Warszawa się wykrwawiła, ofiary liczono w setkach tysięcy, a Polskie Podziemie w dużej mierze zakończyło swoją aktywną działalność. Pomysł prezydenta Lecha Kaczyńskiego o ustanowieniu nowego święta rozpatrywać możemy w kilku kategoriach. Albo jest to piękna idea dotycząca uhonorowania ofiary złożonej przez mieszkańców stolicy, albo też sprytna polityczna zagrywka, która pozwoliła czołowemu polskiemu politykowi na zdobycie swoich pięciu minut w mediach. Niezależnie od intencji Lecha Kaczyńskiego, pomysł padł i trzeba się nad nim zastanowić. Mazowiecki nieprzychylnie odniósł się do tego typu projektów, pokazując, że świętować nie ma czego i lepiej zająć się tym, co Polakom wyszło znacznie lepiej. Tyle przecież mamy zwycięstw, chlubnych historii, które czekają na swoje święta. Dzieje naszego narodu pokazywały jednak, że mamy smykałkę do umartwiania się, a hasło „Polska Chrystusem Europy” znalazło oddźwięk także w XX wieku. A zatem, warto czy nie warto pakować się w 1 sierpnia? Powstańcy nie mają wątpliwości – jest to pożądane, a nawet konieczne. Przeciętnego obywatela mało to obchodzi. Do roboty iść trzeba, więc Dzień Pamięci o Powstaniu Warszawskim nie ma praktycznego wymiaru. Co najwyżej „Wiadomości” będą wyglądać inaczej nie zwykle. To smutne, ale prawdziwe. Niezależnie od tego, czy 1 sierpnia na stałe zostanie zapisany w naszych kalendarzach innym kolorem, zmieni to niewiele, jeśli cokolwiek. Ci, którzy chcą pamiętać o Powstaniu Warszawskim, z pewnością nadal czcić będą bohaterów bijących się niegdyś za wolną ojczyznę. Tych, którzy zobojętnieli do reszty, nie ruszy nawet medialna nagonka, a wyjące o 17.00 syreny traktować będą jako kolejny alarm miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Z drugiej strony, właśnie dzięki takim dniom, dzięki chwili zadumy lansowanej przez media, pamięć o bezimiennych powstańcach nadal będzie żywa. Bo przecież są jeszcze tacy, którzy bez rocznicowej zachęty co roku wspominają a „tylko w polu biały krzyż nie pamięta już, kto pod nim śpi”.