Felieton: „Żołnierze Wyklęci”

Mimo iż od zakończenia II wojny światowej minęło ponad sześćdziesiąt lat, a Polacy zdążyli już przeżyć kolejną katastrofę narodową w postaci zniewolenia komunistycznego, pewne kwestie wydają się być wiecznie żywe. Zdaje się, iż nawet gdy z hukiem wkraczaliśmy w nieznaną nam epokę kapitalizmu, gdy społeczeństwo wypełniła euforia związana ze zrzuceniem dominacji radzieckiej w Europie Środkowej i Wschodniej, problemy sprzed lat wciąż zaprzątały głowy historyków i miłośników historii. Nawet szary Kowalski (nie odbierając kolorystyki Kowalskim) miałby na ten temat sporo do powiedzenia. Nie ulega wątpliwości, iż część społeczeństwa miała żal do aliantów zachodnich, którzy podobno pozostawili nasz kraj na pastwę losu. Poszli bez słowa w swoim kierunku. Prezydent USA, premier Wielkiej Brytanii, nawet Francuzi – jednocześnie i skutecznie pozbawili się dobrego znajomego. Z czasem sprawy się komplikują. Choćby dzisiaj, żeby zrobić coś podobnego, trzeba naklikać się myszą. Wtedy cały proces był prostszy – bez klikania. Ot, i już. Nie ma znajomego. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Rzucanie okiem do czynności łatwych nie należy, więc nie do końca wiadomo, ile w tym wszystkim prawdy. Rozstrzygnięcie tej kwestii pozostawiam bardziej doświadczonym badaczom przeszłości. Faktem była natomiast powojenna rzeczywistość, w której zamiast obiecywanej wolności polski orzeł po raz kolejny znalazł się w klatce, otoczony z wszystkich stron kratami komunistycznej niewoli. Dopiero po 89’ roku mógł on zrzucić pęta i rozwinąć skrzydła – nasza ojczyzna weszła w nowy okres rozwoju, wyzwalając się spod hegemonii Związku Radzieckiego. Wielu było takich, którzy chcieli ten proces przyspieszyć, walcząc o wolną i niepodległą Polską. Ich samotny wysiłek nie poszedł na marne, choć władze komunistyczne zgotowały im tragiczny los, korzystając przy tym z doskonale zorganizowanego aparatu represji stopniowo przeszczepianego na polski grunt. Mówię, nie poszedł na marne, bo dali oni sygnał do podjęcia rękawicy rzuconej przez wroga. Jako pierwsi stanęli w szeregu niezłomnych bojowników o wolność i niepodległość, dla których w wojennej rzeczywistości zmienił się jedynie sztandar wroga – niewolę niemiecką zastąpiło zniewolenie z rąk dotychczasowego sojusznika – ZSRR.

Tematyka „żołnierzy wyklętych” po dziś dzień budzi liczne kontrowersje, choć nie tak wielkie, jak w latach czterdziestych ubiegłego wieku, tuż po zakończeniu II wojny światowej, gdy wielu członków Polskiego Podziemia zorganizowało się w celu kontynuowania walki. Ich postawy można oceniać w różnych kryteriach. Dziś wydaje się, iż pozostali wierni szczytnym ideałom i hołdowali wartościom, za które przyszli się bić pod polskim sztandarem. Zaraz, zaraz, czy nie obiecywali oni walczyć przeciwko Niemcom? Tłuc wroga gdzie popadnie aż do wyzwolenia kraju spod jarzma hitlerowskiego oprawcy? Być może, i w opinii wielu po końcowym zwycięstwie misja podziemnego państwa winna się zakończyć. Cel zrealizowany – mission completed – jakby to dzisiaj wykrzyczał komputer, przemawiając językiem First Person Shooterów. Wobec tego, co tu dalej czynić? Ano złożyć broń i żyć w powojennej Polsce, wolnej od blondwłosych hitlerowców w złowrogich mundurach zdobionych groźnie wyglądającą trupią czaszką. Pech chciał, że za wyzwalanie ziem przedwojennej Rzeczpospolitej wzięli się Sowieci. Na pozór sympatyczne chłopaki. I napić się lubią, i pośpiewają, kiedy jest okazja. A że mieli w ręku karabiny, to i do Niemców strzelali. Bratnie słowiańskie narody ruszyły do boju, jednocząc się przeciwko wspólnemu wrogowi. Jakoś tak się zdarzyło, że wracając do siebie Sowieci postanowili nieco dłużej zabawić w Polsce. Wszak mieli po drodze, a Polaków określa się jako najbardziej gościnny naród świata. Cóż było robić, gość w dom, Bóg w dom, a Sowieci byli tak hojni, że przynieśli nam sporo interesujących rzeczy. Ideologię przynieśli, służby bezpieczeństwa, nawet rząd wysłali, żebyśmy nie musieli się trudzić i szukać własnego. W zamian wzięli trochę infrastruktury, ale kto by tam na to patrzył, skoro tyle dostaliśmy. Prezentów od „bratniego narodu” było bez liku, łatwo zatem stworzono pozory międzynarodowej przyjaźni, która winna przetrwać lata. Początkowa przyjaźń szybko przerodziła się w romans, a polityczno-militarny flirt dwóch krajów doprowadził do związku niezwykłego. Dalekiego od tego, co dzisiaj socjologowie określają mianem związku partnerskiego. No bo jak tu mówić o partnerstwie, gdy jedna strona bierze, druga strona daje i nie ma co nawet marzyć o zamianie ról. Po początkowym okresie zauroczenia długo trzeba było czekać na otrzeźwienie, kilkadziesiąt lat to szmat czasu. Wyśniony partner nie tylko zdradzał i flirtował z innymi, ale i nie angażował się w związek tak, jak powinien, nadużywając tradycyjnej gościny. Niektórzy mieli nieco inne poglądy na sprawę gościnności. Karabinów nie oddali, dobrowolnie do więzienia nie poszli i zaczęli szukać zwady, nie bacząc na dobre wychowanie. Kontynuowali to, co wielu z nich zaczęło jeszcze w 1939 roku, formując oddziały partyzanckie walczące przeciw Niemcom. Gdy udało się pokonać śmiertelnego wroga, na horyzoncie pokazał się kolejny, dobrze zakamuflowany, stwarzający pozory normalności. Pozory wolności. I tylko ten, co zna smak uwięzienia, może powiedzieć, iż wolności nie mierzy się ilością metrów kwadratowych pozostawionych do dyspozycji więźnia. Wolność to stan umysłu, uczucie i rzecz niezbędna do przeżycia. Jest jak powietrze, na co dzień oddychamy nią i wypieramy ze świadomości. Dopiero, gdy ją tracimy, czujemy ulatujące życie. W pogoni za wolnością wielu wyrzekło się jej namiastki. Nie odrzucili broni, ruszając w kolejny bój, w którym wrogiem miał być złowieszczy system. Napiętnowani przez ludzi, przeklęci przez władze zostawili swoje domy i przeszłość, żyjąc z dnia na dzień pragnieniem wolności.

Mniej więcej tak powstała grupa „żołnierzy wyklętych”.