Rajd Doolittle’a – nalot odwetowy na Tokio

Amerykański nalot odwetowy na Tokio ani przez moment nie był pomyślany jako proporcjonalna odpowiedź do zniszczenia Pearl Harbor. Przez niektórych był opisywano jako ledwo ugryzienie muchy. Tyle że to ugryzienie miało kolosalne znaczenie dla podreperowania podupadłych morale amerykańskich żołnierzy i społeczeństwa, a jednocześnie ważny sygnał wysłany do Japończyków – Stany Zjednoczone nie zamierzają się poddać i dysponują groźną bronią, której nie zawahają się użyć.

Pearl Harbor – chęć zemsty

Początek wojny na Pacyfiku był dla amerykańskiej marynarki wojennej prawdziwym dniem dramatu. Zaskakujące uderzenie Japończyków na Pearl Harbor zdziesiątkowało potężną Flotę Pacyfiku, zapewniając atakującym niezbędną przewagę strategiczną dla kontynuowania działań w rejonie Oceanu Spokojnego. Kolejne podboje były jedynie kwestią czasu. Amerykanie długo nie mogli się pozbierać po druzgocącym starciu. Nie byli też przygotowani do wojny. Amerykański przemysł zbrojeniowy musiał się szybko przestawić na nowe tory, by umożliwić konkurowanie z fanatycznym, doskonale przygotowanym nieprzyjacielem, którego celem było osiągnięcie absolutnej dominacji w tej części świata. Przegrana bitwa była dla Amerykanów impulsem do działania. Japoński atak określano jako zdradziecki, podstępny, zwłaszcza, że uderzenie nastąpiło bez odpowiedniego wypowiedzenia wojny. Trudno się temu dziwić – powodzenie operacji zależało od uzyskania całkowitego zaskoczenia. W amerykańskim społeczeństwie, ale i kręgach politycznych i wojskowych, wytworzyło się naturalne uczucie gniewu wspartego chęcią dokonania zemsty na przeciwniku. Japończycy mieli zapłacić za przelaną krew amerykańskich żołnierzy. Z taktycznego punktu widzenia jakakolwiek misja motywowana przede wszystkim emocjami byłaby skazana na niepowodzenie. Siła amerykańskiej floty i lotnictwa została mocno nadszarpnięta w Pearl Harbor. Podobnie jak morale. Mimo determinacji do walki, mimo ewidentnej chęci odwetu w społeczeństwie pojawiły się naturalne nastroje defetystyczne. Skoro Japończycy byli w stanie pobić Flotę Pacyfiku, skoro osiągnęli niemal pełną dominację na Oceanie Spokojnym, to przeciwstawienie się ich potędze militarnej musiało być zadaniem trudnym, o ile w ogóle wykonalnym. Amerykanie potrzebowali demonstracji siły, zamanifestowania niezłomności charakteru swoich żołnierzy. Z jednej strony mogliby podratować słabnące morale i przywrócić wiarę w końcowy sukces, z drugiej przynajmniej symbolicznie pogrozić Japończykom palcem, podkopując ich niezachwianą dotychczas pewność siebie. Jeszcze w grudniu prezydent Franklin Delano Roosevelt podzielił się z dowódcami pomysłem zbombardowania Japonii. Jego koncepcja była śmiała, ale oparta na myśleniu życzeniowym. Amerykanie nie dysponowali wówczas bazą morską, z której mogłyby wystartować samoloty skierowane następnie do ataku na japońskie miasta. Problemem Amerykanów były ogromne odległości uniemożliwiające skuteczne manewrowanie w rejonie wysp macierzystych Japonii. Mimo tego członkowie Komitetu Połączonych Szefów Sztabu podchwycili pomysł i zaczęli się zastanawiać nad realnymi możliwościami zorganizowania akcji. Na koncepcję wykorzystania samolotów startujących z lotniskowca wpadł prawdopodobnie asystent admirała Ernesta J. Kinga kpt. Francis Low, który na początku stycznia 1942 roku prowadził testy maszyn startujących z ograniczonego, namalowanego pasa na lotnisku w Virginii. Low słusznie zauważył, że przy odpowiednim ograniczeniu ciężaru bombowców możliwe będzie ich poderwanie z krótkiego pasa startowego na lotniskowcu. 10 stycznia 1942 roku adm. King zgłosił pomysł, decydując się na wybór ppłk Jamesa Doolittle’a jako dowódcy operacji powietrznej. Popularny „Jimmy” dał się poznać jako człowiek z ogromną fantazją, bohater wielu widowiskowych przelotów, bicia rekordów prędkości. Miał ogromne doświadczenie, a przy tym cieszył się dużym zaufaniem dowództwa. W czasie prac planistycznych Amerykanie musieli się zmierzyć z wieloma problemami logistycznymi. Pierwszym i podstawowym było poderwanie maszyn z pasa lotniskowca przygotowanego do obsługi lżejszych, bardziej sterownych myśliwców. Kpt. Low słusznie zauważył, że sprawę rozwiąże wykorzystanie zmodyfikowanych (okrojonych, z wymontowanymi elementami) bombowców B-25 Mitchell. Problemem był również maksymalny zasięg maszyn. Ustalono, że dla bezpieczeństwa lotników zasięg bombowców będzie musiał wynosić ponad 4000 kilometrów, co znacznie przekraczało możliwości B-25. W konsekwencji samolotom zamontowano dodatkowe zbiorniki z paliwem. Wszystko to za cenę pozbycia się części uzbrojenia, amunicji, po wymontowaniu najbardziej zbędnych urządzeń. Amerykanie zastosowali nawet sprytny fortel, zakładając atrapy broni pokładowej, które miały maskować bezbronność bombowców. W trakcie ataku żaden z japońskich myśliwców nie zbliżył się od tyłu, co mogło oznaczać, iż fortel się sprawdził, a piloci myśliwców nie zorientowali się w wymontowaniu oryginalnego uzbrojenia. W konsekwencji zwiększono ładowność zbiorników do ponad 4200 litrów paliwa na maszynę. Problemów nastręczał odwrót pilotów po nalocie. Ze względów logistycznych nie mogli wrócić na lotniskowiec. Zdecydowanie bardziej rozsądne byłoby wykorzystanie lotniska w którymś z sojuszniczych krajów prowadzących działania przeciwko Państwom Osi. Po wstępnych negocjacjach nie udało się osiągnąć porozumienia z Sowietami, którzy nie chcieli narażać się Japończykom – w tym czasie Armia Czerwona była silnie zaangażowana w walkę z Niemcami, a prowokowanie Japonii mogło zakończyć się koniecznością prowadzenia wojny na dwa fronty. Wybór padł na improwizowane lądowiska przygotowane przez zaprzyjaźnionych żołnierzy chińskiego Kuomintangu. Po bezpiecznym lądowaniu i zaopatrzeniu w świeże paliwo Amerykanie mieli przelecieć do bazy amerykańskiej. Ostatnim elementem był odpowiedni wybór pilotów. Zdecydowano się na załogi z 17. Grupy Bombowej. Piloci zgłaszali się na ochotnika, zdając sobie sprawę jedynie z ogromnego zagrożenia – plan operacji, a przede wszystkim cel ataku trzymano w tajemnicy, obawiając się dekonspiracji. Niektórzy poczytywali przedsięwzięcie jako misję samobójczą. 3 lutego 1942 roku przeprowadzono próbny start dwóch B-25 zapakowanych na pokład lotniskowca „Hornet”. Próba została zakończona powodzeniem, co ostatecznie przekonało dowództwo o słuszności ryzykownego planu. Start B-25 z lotniskowca był trudny, ale wykonalny. Rozpoczęło się jednak żmudne szkolenie pilotów. Przez kolejne kilka tygodni uczestniczyli w przygotowaniach do operacji, wielokrotnie startując na wymalowanym pasie startowym, tym razem w Minneapolis. Doolittle miał do dyspozycji 24 maszyny, które w lutym i marcu wielokrotnie testowano i przerabiano. Ostatecznie, po drobnych usterkach, dwa bombowce zostały wycofane, a kolejnych sześć miało pozostać w odwodzie. 1 kwietnia 1942 roku 16 B-25 zostało załadowanych na pokład lotniskowca „Hornet”. Obok członków załogi bombowców (w każdej maszynie 5 ludzi) na „Hornecie” znaleźli się również członkowie obsługi technicznej, którzy dbali o odpowiednie przygotowanie samolotów do lotu. Pełna lista uczestników operacji jest dostępna na stronie internetowej upamiętniającej rajd Doolittle’a: http://www.doolittleraider.com.

W samo serce cesarstwa

3 kwietnia 1942 roku został sformowany zespół, któremu przewodził adm. William Halsey. Uznany amerykański dowódca miał do dyspozycji pokaźne siły oddelegowane do osłaniania wyprawy „Horneta”. Warto zauważyć, że lotniskowiec – wobec wzięcia na pokład bombowców B-25 – został pozbawiony ochrony myśliwców pokładowych. W konsekwencji podczas rejsu w kierunku japońskich wysp macierzystych towarzyszył mu drugi lotniskowiec „Enterprise”, którego lotnictwo pokładowe miało ubezpieczać „Horneta”. Towarzyszyły im 3 krążowniki „Northampton”, „Salt Lake City” oraz „Vincennes”, lekki krążownik „Nashville”, osiem niszczycieli „Balch”, „Benham”, „Ellet”, „Fanning”, „Grayson”, „Gwin”, „Meredith” i „Monssen” i dwa tankowce „Cimarron” oraz „Sabine”. Potężne siły Task Force 18 gwarantowały zabezpieczenie ryzykownej operacji. Amerykanie chcieli uniknąć kontaktu z Japończykami, wobec czego w czasie rejsu zarządzili ciszę radiową. Nie gwarantowało to jednak pełnego bezpieczeństwa. Rankiem 18 kwietnia wyprawa została zauważona przez załogę łodzi patrolowej „Nittō Maru”, która niemal natychmiast została zatopiona ogniem amerykańskich dział. Prawdopodobnie jednak załoga niewielkiego okrętu zdołała nadać meldunek radiowy o spostrzeżeniu przeciwnika. To skłoniło Amerykanów do przyspieszenia wyprawy bombowców. Decyzję należy uznać za słuszną. Mimo iż do wysp macierzystych wciąż pozostawało ponad 1200 kilometrów, zasięg zmodyfikowanych B-25 był odpowiedni. O godz. 8:20 czasu lokalnego samoloty zaczęły startować z pasa „Horneta”. Poderwanie się 16 B-25 zajęło niemal dokładnie godzinę. Wszystkie maszyny wystartowały bezpiecznie, a załogi żegnali wiwatujący marynarze i obsługa techniczna. Nastrój euforii udzielał się wszystkim. Sam Doolittle nie ukrywał ekscytacji, startował zresztą w pierwszej z maszyn, choć dowództwo chciało wykluczyć go z misji. Podpułkownik zapowiedział jednak, że nie opuści swoich pilotów.

Amerykańskie bombowce leciały nisko, by uniknąć wykrycia przez japońską obronę. Mimo iż atak nastąpił w dzień, reakcja obrońców była spóźniona i niemrawa. Żaden z poderwanych do obrony przed nalotem myśliwców nie zanotował zniszczenia amerykańskiej maszyny! Po południu amerykańskie bombowce nadleciały nad japońskie miasta. Każdy z B-25 miał na pokładzie po osiem bomb, z czego po cztery duże bomby ćwierćtonowe. Wszystkie 16 załóg zrzuciło swoje ładunki nad różnymi celami. Mierzono w fabryki, składy portowe, rozpoznane instalacje infrastruktury krytycznej. Obok Tokio zaatakowane zostały m.in. Nagoja, Jokohama i Osaka. Po zakończeniu misji Amerykanie ruszyli w kierunku Chin. Jedna z załóg dowodzona przez kapitana Yorka zorientowała się w utracie znacznej części zapasów paliwa, co skłoniło ją do podjęcia decyzji o locie w kierunku rosyjskiego Władywostoku. Tam lotnicy bezpiecznie posadzili maszynę i zostali internowani przez Sowietów. By uniknąć dyplomatycznego skandalu, radzieckie władze nie zezwoliły na powrót Amerykanów do domu, jednakże ułatwiły im ucieczkę do Iranu, skąd następnie lotnicy zostali przetransportowani do amerykańskiej bazy. 13 innych załóg dotarło do Chin, gdzie szczęśliwie zostały „odebrane” przez żołnierzy Kuomintangu, a następnie trafiły do baz amerykańskich. Szczęście nie sprzyjało dwóm załogom B-25, które rozbiły się u wybrzeży Chin i zostały wzięte do japońskiej niewoli. Dowódcami samolotów byli porucznik Hallmark oraz porucznik Farrow.

James Doolittle wraz ze swoją załogą na pokładzie lotniskowca USS Hornet tuż przed rozpoczęciem rajdu z 18 kwietnia 1942 roku. Na zdjęciu widoczni są kolejno od lewej: nawigator Henry A. Potter, Doolittle (dowódca i pilot), bombardier Fred A. Braemer, drugi pilot Richard E. Cole oraz inżynier-strzelec Paul J. Leonard. Źródło: Wikipedia/US Army Air Force, domena publiczna.
James Doolittle wraz ze swoją załogą na pokładzie lotniskowca USS Hornet tuż przed rozpoczęciem rajdu z 18 kwietnia 1942 roku. Na zdjęciu widoczni są kolejno od lewej: nawigator Henry A. Potter, Doolittle (dowódca i pilot), bombardier Fred A. Braemer, drugi pilot Richard E. Cole oraz inżynier-strzelec Paul J. Leonard. Źródło: Wikipedia/US Army Air Force, domena publiczna.

Rozliczenie

Rajd Doolittle’a okazał się spektakularnym sukcesem amerykańskiej marynarki wojennej i lotnictwa widzenia instalacje Tokio. Zniszczenia nie były w tym wypadku najważniejsze, choć i tak udało się trafić kilka ważnych punktów, w tym arsenały broni, fabryki wojskowe czy składy paliwa. W japońskiej stolicy wybuchła panika. Oto prysnął mit niezagrożonego kraju. W biały dzień nad Tokio pojawiły się amerykańskie bombowce, które zastały japońską obronę nieprzygotowaną na atak. Cywile byli przerażeni, dowództwo rozwścieczone zuchwałością przeciwnika. Co więcej, Japończycy nie zdawali sobie sprawę ze źródła zagrożenia, mylnie zakładając, że atak został wyprowadzony albo z terytorium chińskiego, albo z wyspy Midway. Początkowo nie brano pod uwagę koncepcji wykorzystania lotniskowca. Był to szczególnie kosztowny błąd, bowiem dowództwo japońskie zmarnotrawiło dużo czasu, sił, środków i energii na poszukiwanie ukrytej bazy amerykańskiego lotnictwa na kontynencie azjatyckim. Jakby tego było mało, część sił marynarki, w tym potężny zespół adm. Chuichi Nagumo, został odwołany na wyspy macierzyste, aby zabezpieczyć je przed ewentualną inwazją nieprzyjaciela. Wreszcie trzecim aktem błędów w kalkulacji było podjęcie przedwczesnej decyzji o nieprzygotowanej bitwie w rejonie wyspy Midway, która zakończyła się porażką Cesarskiej Floty i zaburzyła dotąd bardzo korzystny układ sił na Pacyfiku. Nie należy również bagatelizować kwestii japońskiego morale, które mocno ucierpiało po udanym rajdzie amerykańskich B-25. Piloci Doolittle’a trafili w samo serce cesarskiego imperium, udowadniając, że nawet mieszkańcy Tokio nie są bezpieczni. Mimo iż nalot miał być lewie „ugryzieniem muchy”, okazał się spektakularnym sukcesem, który przywrócił Amerykanom wiarę w możliwość odniesienia zwycięstwa. Doolittle’a awansowano do stopnia generała, przypinając jemu i jego chłopcom etykietę bohaterów wojennych. Każdy z nich otrzymał armijne odznaczenia. Spośród 16 załóg 10 lotników nie wróciło do kraju po zakończeniu misji. W czasie próby awaryjnego lądowania zginęło dwóch ludzi – sierżant Dieter oraz kapral Fitzmaurice. 8 dostało się do japońskiej niewoli, w której zginęło 4. Pozostali przetrwali w niewoli do wyzwolenia w 1945 roku.

Fotografia tytułowa: samolot B-25 Mitchell przygotowywany do rajdu Doolittle na wystawie w USAF Museum (Wikipedia, CC0).