„Piekło Pacyfiku” – recenzja książki

Rok wydania – 2010

Autor – E. B. Sledge

Wydawnictwo – Magnum

Liczba stron – 300

Seria wydawnicza – brak

Tematyka – osobista relacja amerykańskiego żołnierza, który brał udział w kampanii na Pacyfiku, walcząc m.in. na Peleliu i Okinawie.

W niedawnym czasie niemal jednocześnie otrzymałem informacje, iż Wydawnictwo Magnum szykuje do wypuszczenia na rynek „Piekło Pacyfiku” autorstwa E.B. Sledge’a, który z kolei będzie jednym z głównych bohaterów serialu HBO zatytułowanego „Pacyfik”. Zbieżność czasowa nie jest przypadkowa, a całe przedsięwzięcie łączy przede wszystkim Sledge, który stał się niemal symbolem walk na Peleliu i Okinawie, z których zdał po wojnie skrupulatną relację, wydając chociażby „Piekło Pacyfiku”. Jego książka reklamowana jest jako „jedna z najlepszych osobistych relacji o wojnie”, co brzmi nie tylko buńczucznie, ale i… prawdziwie. Co tu dużo gadać, Sledge wykonał kawał dobrej roboty – najpierw na Okinawie, gdy ścigał Japończyków z karabinem w ręku, później jako żołnierz-pisarz, autor poczytnej i głośno komentowanej książki, która zabrała czytelników w podróż niemal do serca piekła – piekła na Pacyfiku.

Przy okazji recenzowania ostatniej z drugowojennych książek przygotowanych przez Wydawnictwo Magnum, w ramach żartu przesłałem maila, który brzmiał mniej więcej tak: „Przyślijcie mi wreszcie coś słabego”. Na co dostałem lakoniczną odpowiedź: „Ale my nie mamy”. Cholera, faktycznie. Gdy dostałem do rąk „Piekło Pacyfiku” natychmiast przypomniałem sobie poprzednie publikacje. Projekt graficzny, jak zawsze, stoi na wysokim poziomie i nieźle komponuje się z tym, co wydano wcześniej. Publikacja prezentuje się bardzo dobrze, choć niektórym czytelnikom może brakować większej ilości fotografii. Zdjęcia rozmieszczono na kilku stronach na tzw. wkładce, dodatkowo po drodze trafi nam się jakaś rycina, mapka. Właściwie pożytek z nich średni, bo i tak umykają każdemu, kto zagłębi się w fascynujący świat opisany przez amerykańskiego żołnierza. Całość opowiedzianej przez niego historii podzielono na dwie części poświęcone Peleliu i Okinawie. Są słowa wprowadzenia, są podziękowania, jest bibliografia, nawet indeks nazwisk. Innymi słowy – standard, przy okazji którego warto wspomnieć dobrze skomponowane i wiele wyjaśniające przypisy. Wreszcie uwagę należy zwrócić na świetną pracę tłumacza, Władysława Jeżewskiego, o którego roli przyjdzie nam jeszcze co nieco powiedzieć. Przygotowanie publikacji do druku możemy zatem krótko i zgrabnie podsumować – jest, jak być powinno.

O kampanii na Pacyfiku powiedziano już tak wiele, że przy każdej kolejnej lekturze ukazującej się na rynku wydawniczym jestem zdziwiony, iż do rąk czytelników może powędrować wartościowa i nowatorska publikacja. O Sledge’u po raz pierwszy usłyszałem przy okazji produkcji HBO „Pacyfik” i już wtedy zainteresowała mnie jego postać, co zapewne związane było ze sporym zamieszaniem i serialowym rozmachem. Książka-wspomnienia amerykańskiego żołnierza to przede wszystkim niezwykle cenna relacja, zapis tamtych dni i walk, które czytelnicy mogą obserwować wraz z uczestnikiem wojennej rozgrywki. Sledge jest bowiem żołnierzem – mówi jak żołnierze, pisze po żołniersku. W dosadnych słowach rozprawia się z lirycznym mitem jakiejkolwiek wojny, ukazując ją z perspektywy człowieka, który wcale nie chciał się znaleźć na maleńkich pacyficznych wysepkach i bić się za Sprawę. Tak odmalowany obraz wojny, odartej z patosu i typowo amerykańskiego zamiłowania do bohaterów niekoniecznie jest hymnem pochwalnym pokoju i białych gołębi. Sledge nie decyduje się na jednoznaczne potępienie działań zbrojnych, jego komentarze okraszają historyczno-redaktorską narrację, skłaniają do refleksji, ale nie wypaczają obrazu całości. Innymi słowy – pisarz nie narzuca nam swojego punktu widzenia i stara się w obiektywny sposób przekazać to, co działo się na froncie. A to łatwe nie jest. Sledge stara się maksymalnie zdynamizować swoją narrację, wciągając czytelników w wir zdarzeń, ukazując im inną rzeczywistość, którą wielu z przedstawicieli dzisiejszego pokolenia zna bardziej z ekranów komputerów niż historycznych książek. Sledge potrafi stworzyć niesamowitą atmosferę, sprawiając, iż obrazy z Peleliu i Okinawy po prostu śmigają przed oczami. Jednym z atutów pracy Amerykanina jest realizm. Posiadł on bowiem umiejętność, którą z reguły nabyć mogą jedynie świadkowie pewnych wydarzeń – jest w stanie przekazać emocje, sprawić, by czytelnik poczuł, jak to jest być tam, w dżungli, na plaży, słyszeć huk granatów i świst fruwających kul. Nie brakuje przykładów rozmaitych zachowań – są żołnierze odważni, są i tacy, którzy najchętniej prysnęliby do domu, są też tacy, którym wojna mąci zmysły (ot, chociażby przykład z kulami uderzającymi o liście niemal w szczerym polu). Bardzo dobrze prezentuje się język, którego używa Sledge. Nie brakuje słów dosadnych, są typowo żołnierskie wstawki. Tutaj słowa uznania skierować można do autora polskiego przekładu, który nie bał się używać mocnych słów i męskiej mocnej narracji nie spłycił do poziomu wykładu z teologii.

Gdybym miał doszukiwać się słabych stron „Piekła Pacyfiku”, musiałbym wyjątkowo mocno wytężyć zmysły. Wydaje mi się, iż jedynie co bardziej wrażliwi mogą nie zaliczyć spotkania ze Sledge’em i spółką do udanych. Krew? Przekleństwa? No, kto to widział w pięknie poukładanym świecie? Świat Sledge’a i jego kompanów poukładany nie był. Wybierając się w podróż z amerykańskim żołnierzem, poznajemy jego oddział, dzielimy codzienne troski ze zwykłymi ludźmi, którym przyszło się bić za sprawy niejednokrotnie niezrozumiałe, jakby obce. Obserwujemy również kampanię na Pacyfiku od strony psychologicznej, zagłębiając się w świat, którego nie poznamy ze zwykłego podręcznika historii. Może i nie ma tutaj szczegółowych danych dotyczących uzbrojenia, liczby oddziałów, planów strategicznych, ale nie czarujmy się – szary żołnierz, jakim podczas walk był Sledge, powinien skupić się na tym, co wychodzi mu najlepiej. Jeśli nie umie zabijać, to niech pisze o zabijaniu – bo na tym przecież polega wojna.

Żołnierz-poeta? Żołnierz-pisarz? Te zestawienia dość często przynoszą mizerne efekty. Ludzie, którzy wyruszają na front często mają okazję do wspominania tego, co było, tego, co zostawili za sobą. Wielu z nich nie chce wracać do smutnej przeszłości, są też i tacy, którzy czynią to nader chętnie, racząc czytelników kolejnymi opowieściami o niskim poziomie merytorycznym. Od żołnierza nikt nie oczekuje zaangażowania w literaturę. Gdy dowódca daje mu do ręki karabin i każe strzelać zapewne nie myśli o tym, iż bezimienny wojak skrupulatnie odnotuje to w swoim umyśle i kiedyś zostawi w spadku kolejnym pokoleniom. E.B. Sledge swoje wojenne odczucia spisywał na bieżąco, przemierzając bezkresną przestrzeń Pacyfiku. Jego relacja to pełna ekspresji i emocji pasjonująca opowieść, która zafascynowała czytelników na całym świecie. Znaczenie historii spisanej przez Sledge’a podkreśla fakt, iż to właśnie on stał się jednym z bohaterów serialu HBO „Pacyfik”, którego twórcami są takie sławy jak Tom Hanks, Steven Spielberg czy Gary Goetzman. Ich również Sledge oczarował swoim kunsztem pisarskim – nie brakuje tu dosadnych słów, żywcem wyrwanych z wojskowego słownika, są chwile nostalgii i zadumy, ale całość czyta się jednym tchem. Zagłębiając się w „Piekło Pacyfiku” po raz kolejny poczułem się, jak mały chłopiec, który z wypiekami na twarzy czyta pierwszą pasjonującą lekturę, oczami wyobraźni widząc siebie czołgającego się w soczyście zielonej trawie na jednej z pacyficznych wysepek.

Ocena: