„Zmierzch bogów” – recenzja książki

Rok wydania – 2011

Autor – Thorolf Hillblad

Wydawnictwo – Bellona

Liczba stron – 187

Seria wydawnicza – Wspomnienia frontowe

Tematyka – spisana przez Thorolfa Hillblada opowieść szwedzkiego ochotnika z 11. Dywizji Grenadierów Pancernych Waffen-SS „Nordland”.

W okresie prac nad kolejnymi recenzjami książek ukazujących się na polskim rynku uświadomiłem sobie kilka faktów, które w znaczny sposób zmieniły moje wyobrażenie na temat oceniania publikacji. Nie ma sensu rozpisywać się o ogólnych wrażeniach, wobec czego przejdę do meritum złotej myśli. Gdy dostałem do rąk „Zmierzch bogów” autorstwa Thorolfa Hillblada, z miejsca pomyślałem sobie, iż w tym wypadku ciężko zachować jakikolwiek obiektywizm recenzji. Wspomnienia rządzą się swoimi prawami. Bo niby co mam oceniać? Prawdę historyczną? Autorom wspomnień oczywiście nie wolno pisać wszystkiego, jednak opis rzeczywistości w ich wykonaniu to przede wszystkim subiektywne wrażenia, urywki historii zapamiętanej sprzed lat. Dopiero ze strzępków, fragmentów odtwarzanych często po długim okresie tworzy się obraz przeszłości, nierzadko mocno zagmatwanej. Aspekty merytoryczne? Nic z tych rzeczy – jeśli autor pamięta, że na akcję poszło ich pięciu, a historyk znajdzie dokumenty obalające tą tezę, o skutecznej polemice niemal nie ma mowy. Dlaczego? Bo ludzka pamięć jest zawodna, bo dokumenty mogły przekłamywać wydarzenia. W efekcie każda ze stron przytacza sprzeczne argumenty, a przecież każdy może mieć rację. Można by tak wymienić dalej. I jest w tym sens – polecam zakodować sobie jedno hasło – wspomnienia czytamy w inny sposób i równie odmiennie oceniamy. Dziękuję za uwagę.

Jeśli ktoś dobrnął do tego etapu moich lekko filozoficznych rozważań, nareszcie przeczyta nieco o naturze „Zmierzchu bogów”. Nie tak dawno na rynku ukazała się książka historyczna osadzona w realiach Poznania i okolic czasu wojny zatytułowana „Zmierzch bogów w Posen”. Jej autor, Leszek Adamczewski, w umiejętny sposób porusza się między światem historycznych faktów, ciekawostek, plotek i niesprawdzonych doniesień, dzięki czemu książkę czyta się jak dobry kryminał. Hillblad poszedł w innym kierunku, spisując wspomnienia szwedzkiego ochotnika z 11. Dywizji Grenadierów Pancernych Waffen-SS „Nordland” Erika Wallina ze Sztokholmu. Bohater publikacji po wojnie odsiadywał krótki wyrok za zwędzenie munduru szwedzkiej armii. W więzieniu po raz kolejny przeszedł szkołę życia. Jak się okazało, II wojna światowa nie była końcem jego dramatycznej wędrówki. W późniejszym okresie wielokrotnie odwiedzał Hillblada, któremu opowiedział niezwykłą historię ostatnich miesięcy służby w szeregach Waffen-SS. Dzięki Wydawnictwu Bellona także czytelnicy z Polski mają okazję zapoznać się z publikacją niezwykłą, bo tak prawdziwą, bogatą w emocje i nasączoną szczegółami, które dla miłośników historii najczęściej nie są dostępne. Wydawca zdecydował się na maksymalne uproszczenie projektu graficznego. „Zmierzch bogów” to kilka rozdziałów opatrzonych niewielką ilością zdjęć archiwalnych. Wyróżnia się niezłe tłumaczenie oddające klimat opowieści Wallina. A to jest przecież głównym atutem tego typu książek.

Bohatera wspomnień poznajemy właściwie 1 stycznia 1945 roku. Razem ze swoim oddziałem przebywa na froncie, gdzie lada dzień spaść może miażdżące uderzenie Armii Czerwonej. Szybko zapoznajemy się z trudnymi warunkami oraz wewnętrznymi stosunkami panującymi w jednostce. I właśnie tutaj pojawia się pierwszy duży plus – życie żołnierzy dywizji Waffen-SS poznajemy od środka, wchodzimy wewnątrz oddziału i oczami Wallina obserwujemy otaczającą go rzeczywistość. Wśród suchych narratorskich książek poświęconych historii oddziałów spod znaku trupiej czaszki ta musi się wyróżnić – opis jest plastyczny i realny. Autor nie ma być może monopolu na prawdę, ale umiejętnie wciąga nas w świat brutalnej wojny, stosując proste techniki – to właśnie prostota sprawia, iż całość poczytujemy za autentyczną relację. Duża w tym zasługa Hillblada, który spisywał wspomnienia Erika, tak umiejętnie dobierając słowa. Opowieść nie jest spójna, do przodu idzie wraz z przesuwającym się frontem i kolejnymi walkami. Może to być pewnym mankamentem, bo czasem nie do końca wiadomo, o co dokładnie autorowi chodzi, gdyż zmuszeni jesteśmy do śledzenia rozwoju wydarzeń bez komentarza historycznego. Całość rekompensują oczywiste wrażenia z lektury – niezwykła dawka emocji (jeśli autor mówi, że przez tydzień po walkach trzęsły mu się ręce z wrażenia, żaden czytelnik nie może pozostać obojętny) i masa szczegółów niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka, w tym warunki panujące na froncie, charakterystyka żołnierzy, wewnętrzne odczucia oddziału, zwątpienie w sens dalszych walk i niezwykła bojowa ambicja. Jest też oczywiście sporo detali taktycznych oraz szczegółowe opisy konkretnych starć. Strony 113-114 – akcja z pancerfaustami – chylę czoła, nie tylko przed żołnierzami, ale i przed tym, który to zapamiętał i spisał.

Pomarudzić można nieco na poziom języka, ale także w tym wypadku zalecam ostrożność. Nie ma co się spodziewać perełki pisarskiej, bo nie o to w „Zmierzchu bogów” chodzi – to raczej opowieść prostego człowieka, być może nieco podkolorowana przez Hillblada, który musiał mieć jakiś wkład w historię Wallina. Nie wierzę, iż był w stanie skrupulatnie notować wszystkie słowa kolegi, nie przekręcić niczego i jeszcze powstrzymać się od pokusy ubarwiania niektórych wydarzeń, dzięki czemu książka miałaby większe szanse zaistnienia na światowym rynku. Cieszyć może, że Wallin nie próbował z siebie robić ani zbawcy ludzkości, ani ofiary, ani Jamesa Bonda, dzięki czemu unikniemy niesmaku. Jest prawdziwie, a prawda, szczególnie historyczna, jest w cenie. Nie zdecydował się jednak na słowa potępienia, odwołanie do zbrodniczej karty, jaką w historii zapisała Waffen-SS. Organizacja ta nie bez przyczyny doczekała się miana najgroźniejszej i najbardziej brutalnej spośród wszystkich funkcjonujących w okresie II wojny światowej. Wallin nie zająknął się o wydarzeniach, które mogłyby obciążyć sumienie jego i kolegów z oddziału. To czerwoni Sowieci przedstawiani są jako ci źli, ci, których trzeba się bać. Wśród niedoróbek trzeba też zaliczyć wybór zagadnień zaprezentowanych w książce. Zostajemy rzuceni w wir wojny, niemal pod koniec konfliktu, bez solidnego wsparcia w postaci rozbudowanego wstępu bądź obudowania historii. W efekcie całość jest jakby goła, wyrwana nieco z kontekstu.

Gdybym miał wybierać pomiędzy książką stricte historyczną, a wspomnieniami, pewnie zdecydowałbym się na to pierwsze. Przyznam jednak, iż tylko w wypadku, gdyby tradycyjne dzieło gwarantowało wysoki poziom merytoryczny. Opowieść szwedzkiego ochotnika niesie bowiem tak dużą ilość informacji i tak bogaty bagaż doświadczeń młodego żołnierza, że jej wartość jest nieoceniona. Mimo mniej lub bardziej ważnych niedoróbek i braków, historia opowiedziana przez parę Wallin-Hillblad wciąga i elektryzuje. Książkę czyta się naprawdę przyjemnie, a spora liczba szczegółów i relacja z samego serca frontu umożliwiają nam pełny odbiór tego, co nazywamy wojną – jakże inną od wersji historii znanych z suchych faktów i podręczników.

Wojna to okrutne wydarzenie, które zawsze staje się tragedią w historii narodu. Ciężko nam zatem zrozumieć tych, którzy szli na bój w imię nie do końca sprecyzowanych wartości, nierzadko ryzykując życie dla dobra idei, których nie rozumieli bądź zrozumieli opacznie. Thorolf Hillblad w umiejętny sposób spisał i zaprezentował historię żołnierskiego żywota Erika Wallina – młodego człowieka rzuconego w wir wojny, w sam środek okrucieństw frontu wschodniego. Szwed zabrał czytelników w przerażającą podróż, której pointa może wydawać się prosta, ale jakże potrzebna – widzimy wojnę taką, jaką chcemy widzieć, nie dostrzegając tego, co najważniejsze. Historia Wallina być może nie jest oryginalna, być może ma liczne braki sprawiające, iż pod kątem czysto literackim ulega wielu lekturom. Daje jednak sporo do myślenia, ukazując nową perspektywę walk toczonych na froncie wschodnim, a to wystarczający powód do tego, by się z nią zapoznać.

Ocena: